Kiedy ogłoszono pierwszy lockdown byłam przekonana, że potrwa to najwyżej rok (a jak wiadomo, rok – nie wyrok), a potem epidemia się „wypali”, wygaśnie. Teraz już wiemy więcej i to więcej oznacza, że świat nigdy już nie będzie taki, jaki znamy.

Nie jestem osobą nadmiernie chętnie bywającą w świecie. Ten czas mam już za sobą. Nabywałam się i tu i tam. Starczy mi. Ale kocham, i zawsze tak było, powłóczyć się po knajpkach, kawiarniach, restauracjach. Taki gatunek „ćmy barowej” 🙂 To był dla mnie wyznacznik wolności, swobody, luksusu, relaksu. 15 marca ubiegłego roku zakosztowałam tego po raz ostatni. Nie będzie już takich wyjść. Przynajmniej dla mnie.

Szczepionka jest jakąś nadzieją, ale tylko dla skrajnych optymistów. Zanim osiągnie się poziom wyszczepialności gwarantujący bezpieczeństwo, miną minimum 3, a realnie – 5 lat. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami i oczekiwaniami. Także wobec natury wirusa. I nie mam na myśli tylko Polski, czy Europy. To musiałoby objąć cały świat. Marzenia ściętej głowy.

Prawdziwym wybawieniem byłby skuteczny lek na wirusy. Na dziś, o ile wiem, to mrzonka. Wirus wnika do naszych komórek i żeby go dobić, trzeba by zlikwidować jego siedlisko, czyli nasze własne komórki.

Tracimy świat, który znamy, z powodu Covidu, ale nie tylko. Zmartwienia ekologów zeszły na drugi plan, ale przecież nie stały się przez to mniej realne. Zachwianie w posadach największego mocarstwa globu, narastanie nastrojów populistycznych i niedemokratycznych nie pachnie ani spokojem, ani stabilizacją. Buksująca gospodarka – o tej misce ryżu, to premier opowiadał w złej godzinie, bo staje się to całkiem realne.

Na co dzień nie chcę o tym myśleć, widzieć tego, ale gdzieś tam mam to ciągle pod skórą. Jestem kiepska w samooszukiwaniu się. Podejrzewam, że nie jestem jedyna w realnym widzeniu świata, choć może nie w większości.

Jak żyć z taką świadomością i nie zwariować? 😉 Są na to różne sposoby. Jedno to zaprzeczanie. Zupełnie nie dla mnie. Można też żyć z dnia na dzień wsiąkając w nową rzeczywistość, adaptując się do niej bez rozpamiętywania tego, co stracone. I jest to dość sensowne, przy założeniu, że wcześniej uzna się stratę i odpłacze ją. W innym przypadku ten nieprzetrawiony żal wylezie w zupełnie nieoczekiwanych momentach i pod dziwacznymi postaciami.

W końcu, przyznacie, że ten świat, który tracimy, wcale nie był taki zły?

Jak sobie radzicie w tej sytuacji? A może uważacie, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”?