Nie wiem, czy wiecie, że kiedyś wyniki ze skierowań na badania diagnostyczne za pieniądze NFZ, były własnością pacjenta. Potem to się (dla mnie jakoś po cichu i niepostrzeżenie) zmieniło i teraz pacjent ewentualnie może się o nie ubiegać. Nie wiem, który z ministrów geniuszy na to wpadł i dlaczego, ale wiem, że:

  • właścicielem NFZ jest, jak sama nazwa wskazuje, naród, czyli MY, pacjenci
  • płacę składki, i to wcale nie takie małe, co miesiąc od 1978r., więc nikt mi łachy nie robi
  • moje zdrowie – moja sprawa; mam prawo znać wyniki badań dotyczące mnie po całości, a nie tylko tyle, ile zechce ujawnić lub nie mi lekarz
  • mam prawo nie ufać lekarzowi, mam prawo do konsultacji z innym specjalistą przed podjęciem ryzykownej decyzji bez powtarzania, tym razem płatnych, badań
  • nie jestem dziadem proszalnym, żeby ubiegać się w zawsze jakżeby inaczej kłopotliwy sposób o dane dotyczące mojego zdrowia
  • to swoisty rodzaj ubezwłasnowolnienia, kiedy z moimi składkami robi się, co chce

Dolegliwość, o której piszę, może na co dzień wydawać się błaha. Do czasu. Dziś ten czas naszedł mnie, a może dotyczyć każdego. Koleżanka lekarka nieopacznie chyba słabo zna realia skierowała mnie na konsultację do szpitala wojewódzkiego, gdzie zwyczajnie mają lepszy sprzęt. Byłam już konsultowana oczywiście u mnie nic nie może przebiegać prosto przez rzetelnego specjalistę, ale w gabinecie prywatnym, odpłatnie, a że badania trzeba powtarzać okresowo, chciała mi oszczędzić wydatków. I jak za pierwszym razem dowiedziałam się po spokojnym, długim, rzetelnym badaniu i wywiadzie, że nic mi nie pomoże, to dziś – tadam! – okazało się, że czekają mnie 3 operacje, bez żadnych gwarancji nadziei? na poprawę. Wizyta??? trwała może 3 minuty, gdzie pani DR rozmawiała właściwie ze stażystą, dyktując coś, co brzmiało jak BCD, THC, ORP, czyli polski rap. Na końcu powiedziała jedyne, co zrozumiałam: to wszystko. Na to ja, że ja nic nie zrozumiałam. „Pani DR zapewniła, że pan dr stażysta znaczy, wszystko mi wytłumaczy w drugim pokoju. Drugi pokój to był korytarz? przedsionek? „Wytłumaczył” mi tyle, że mam się stawić w lipcu na operację i podał standardowy wydruk w sensie, co mam wziąć na oddział. Po drodze mam zrobić jeszcze jedno inwazyjne badanie, którego wyników jak już teraz wiem też nie poznam. Wszystko „lata” siecią, nic się nie dostaje do ręki.

Pozostaje mi zaufanie do pani DR. A ja jej nie ufam. I nie jest to intuicja, tylko racjonalne fakty z obserwacji.

Czuję się potraktowana jak idiotka, debil, przedmiot. Jasne, mogę się zgodzić albo nie, ale jak mam to zrobić, nie znając aktualnych wyników badań? To mnie, durnego nielekarza, nie powinno obchodzić, bo i tak nic nie zrozumiem. Ale moja lekarka prowadząca już tak, ale, wydębione na chamca przeze mnie kilka słów do niej, to tylko to, co zamierzają zrobić, a nie to, co wybadali.

Jestem rozczarowana, rozżalona i rozgoryczona. I chce mi się płakać.

Niech to szlag!!!!!!!

 

lekarz